top of page

Emocje na krawędzi

Zaktualizowano: 19 sty


W ciągu ostatniego tygodnia otrzymałam kilka pytań, różnie sformułowanych, ale dotyczących w zasadzie jednego: jakie to jest uczucie stać na krawędzi klifu i co czuję, gdy już lecę? Jakie emocje temu towarzyszą i czy jest coś, o czym wtedy właśnie myślę?

Wydaje mi się, że czego bym nie napisała, to nie odda to w pełni przeżyć, jakich doświadczam podczas skoków. Ale spróbuję :)


Zwykle jest tak, że podejście na tzw. exit point, czyli miejsce (krawędź klifu), z której się skacze, zajmuje od 1 godziny do 3-4 (czasem więcej). Jest wtedy dużo czasu na myślenie, a może nawet bardziej na słuchanie delikatnego głosu z wewnątrz, który jest mniej bądź bardziej przejęty całą sytuacją. Dla mnie jest to czas na to, aby dowiedzieć się od samej siebie, jak ja się dzisiaj czuję i jak się czuję na myśl o skoku.


Strach jest zawsze. I to jest akurat dobre, ponieważ strach jest sygnałem ostrzegawczym, który informuje o potencjalnym zagrożeniu, którym skok z klifu oczywiście jest. Dla mnie istotne jest, aby to był strach, który jestem w stanie kontrolować. Oznacza to tyle, że jest to taki poziom strachu, który jest dla mnie akceptowalny i nie jest paraliżujący. Jest to strach, który pozwala osiągnąć pożądany poziom koncentracji i skupienia, wyostrzenia świadomości potrzebnego, aby wykonać skok poprawnie. Z drugiej strony jest jeszcze logika, która w odpowiedzi na strach informuje, że jestem w stanie wykonać ten skok bezpiecznie, że jestem do niego dobrze przygotowana, że robiłam już podobne skoki, że warunki są dobre, że wszystko będzie ok. Pomiędzy strachem a logiką jest jeszcze świadomość tego, że nigdy nie jestem całkowicie bezpieczna. Zawsze może wydarzyć się coś, czego nawet nie jestem w stanie przewidzieć. W związku z tym to, co robię, nie jest nigdy na granicy moich możliwości i zawsze staram się mieć margines oraz plan B na ewentualność wystąpienia czegoś nieprzewidzianego.

Podczas drogi w górę wiem, że jeśli po dotarciu na miejsce cokolwiek będzie dla mnie wątpliwe bardziej, niż pozwalają na to moje granice, bądź będę się czuła z czymkolwiek bardziej niekomfortowo, niż jest to dla mnie do przyjęcia – zawrócę i zejdę na dół. Choćbym miała schodzić kolejnych kilka godzin.


Gdy jestem już na górze, wiele z tego co czuję zależy od tego, czy jest to nowy dla mnie skok, czy też jestem w miejscu, które znam i z którego skakałam dziesiątki razy. To, że znam jakieś miejsce, nie powoduje u mnie całkowitego rozluźnienia – jestem skupiona tak jak zwykle, ale mniej rzeczy jest dla mnie nowe. Tak jak we wspinaniu – to, że zrobiłam już kilka razy jakąś trudną dla mnie drogę, nie powoduje tego, że mogę potraktować ją lekko. W dalszym ciągu wymaga ode mnie wysiłku, ale jest mi już znajoma. Oczywiście, gdy jest to nowe miejsce, to jest to o wiele bardziej onieśmielające uczucie. Dla mnie osobiście bardziej onieśmielające jest również to, gdy stojąc na górze jestem w słońcu, w cieple, a za chwilę skoczyć mam w ciemną, zacienioną czeluść. Ten moment, gdy stoję na granicy światła i cienia, ze słońcem przygrzewającym moje plecy, a twarzą zwróconą w ciemną i chłodną nicość, nie jest dla mnie zbyt komfortowy. Choć nie trwa on długo.


Przygotowanie do skoku, czyli wypakowanie i ubranie wingsuita oraz pokrowca ze spadochronem, sprawdzenie sprzętu itd. - to jest czas, w którym zazwyczaj wszelkie emocje uspokajają się, czyli opadają do poziomu, który znam i o którym wiem, że jest w porządku. Jeśli podczas całego procesu przygotowania nie opadną one odpowiednio, czekam i staram się dowiedzieć o co chodzi. I albo po pewnym czasie wyciszą się pozwalając mi na skok, albo nie. Jeśli nie, dla mnie jest to znak, że coś jest nie tak. Może to być coś, czego w tym momencie nie rozumiem i czego przyczyny do końca nie znam, ale i tak słucham tego głosu i po prostu nie skaczę.


Jeśli wszystko jest ok, to po ubraniu i pozapinaniu sprzętu jeszcze raz wyobrażam sobie przebieg całego skoku. Jest to metoda, którą stosuję również przygotowując się do wspinania, w myśl zasady, że za umysłem podąża ciało. Sprawdza się ona dla mnie zarówno we wspinaniu, jak i w skokach. Samo już wyobrażenie sobie skoku powoduje szybsze bicie serca. Towarzyszy temu mieszanka ekscytacji i strachu. I wzmożona koncentracja.


Zwykle jest tak, że gdy już podchodzę do krawędzi klifu, staję na niej, zamykam szybkę wizjera mojego kasku, uginam nogi, aby ustawić ciało pod odpowiednim kątem do skoku, w mojej głowie jest cisza. Nie istnieje nic dookoła, nie ma żadnych myśli. Zaczynam odliczać na głos “trzy...dwa...jeden...” biorę głęboki wdech, odpycham się mocno stopami od krawędzi klifu i skaczę. Nie ma już powrotu, lecę. Dla mnie jest to najintensywniejszy moment całego skoku. A później tych kilka sekund spadania, zanim wingsuit napełni się powietrzem i prędkość spadania zostanie przełożona na horyzontalną prędkość lotu. Zaczynam lecieć, mijam teren pod sobą, jest cudnie i cieszę się lotem, świstem powietrza. Jakie uczucie mi wtedy towarzyszy? Radość. Radość szybowania jak ptak, która trwa przez najdłuższą znaną mi minutę (bądź dłużej, w zależności od miejsca, z którego skaczę).


Lecąc, staram się określić wysokość, na jakiej się znajduję. Kiedy przychodzi czas na otwarcie spadochronu, znów wraca wzmożone skupienie. Zwalniam prędkość lotu, sięgam do tyłu do pilocika i wyrzucam go w powietrze. Po chwili nad moją głową otwiera się spadochron. Odpinam suwaki skrzydeł, aby oswobodzić ręce, następnie suwaki legwinga, aby uwolnić nogi z materiału. Otwieram szybkę kasku i odhamowuję sterówki spadochronu. Lecę na czaszy dłużej bądź krócej, sprawdzam kierunek wiatru i podchodzę do lądowania. Wracam z powrotem na ziemię. Z wielkim uśmiechem na twarzy, szczęśliwa :)

404 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Piz Ciavazes

bottom of page