Jest sierpień 2014, niecałe półtora roku od czasu, gdy zaczęłam skakać z samolotu. Środek górskiego sezonu wspinaczkowego i najlepszego w Polsce czasu na skydiving. Leżę w łóżku, z nogą w ortezie, w moim mieszkaniu w Katowicach. Chwilę po tym, gdy wróciłam z Włoch, z Dolomitów, w których wraz z moim klubowym kolegą Andrzejem Machnikiem zrobiliśmy sporo fajnych dróg i zachęceni dobrą passą wspinaczkową podczas tego oto wyjazdu, zaplanowaliśmy kolejny, dwutygodniowy wyjazd w Dolomity we wrześniu.
Po powrocie z Włoch pojechałam na strefę zrzutu skoczków spadochronowych w Gliwicach. Piękna pogoda, niebieskie niebo, bezwietrznie, idealne warunki na skoki. Wszyscy czekamy na samolot, ale okazuje się, że są problemy z radiem, więc skoków w tym dniu nie ma. Pech… Kolejnego dnia znów przyjeżdżam do Gliwic, planuję się na skoki, czekam na swój wylot. Samolot ląduje po poprzednim wylocie i okazuje się, że pilot się źle czuje, w kolejnym wylocie będzie musiał lecieć z kopilotem, co oznacza, że jeden ze skoczków będzie musiał zrezygnować z wylotu. Rezygnuję siłą konieczności, ponieważ tandemy muszą polecieć. Myślę sobie, że to jakaś ponura kpina to wszystko. Cały weekend pięknej pogody zmarnowany na siedzenie na lotnisku, bez jednego skoku. A mogłam pojechać w Tatry na wspinanie.
Tydzień później przyjeżdżam znów w weekend do Gliwic. Znów zapisuję się w manifeście na skok i czekam co będzie. Wylot tym razem dochodzi do skutku. Lecimy do góry, skaczemy, jest fajnie. Ale tylko do czasu powrotu na ziemię – podczas lądowania w przygodnym terenie, w chwili przelatywania nad chaszczami tuż przed drogą, na której wyląduję, moja prawa stopa zaczepia się o krzaki, a ja lecę dalej. Dziwny chrzęst w stopie nie zwiastuje niczego dobrego. Okazuje się, że kostka stawu skokowego jest złamana. Koniec skoków na ten sezon, koniec wspinania.
Mija kilka tygodni od wypadku, leżę w łóżku z prawą nogą w ortezie sięgającej pod kolano. Jedyne, co mogę robić, to kuśtykać o kulach i podciągać się na rock ringach. Czytam książki, robię na drutach czapki i któregoś dnia, korzystając z uprzejmości znajomych, dostaję się na Jurę do Podlesic, by pokuśtykać o kulach na Górę Zborów i zobaczyć skały. Ale zanim do takich ekstremnych wyjść dojdzie, dużo czasu spędzam w domu czytając i trenując na tyle, na ile się da.
Oglądam w necie zdjęcia Jimmiego China, którego fotografie uwielbiam. Na jednej z nich widzę człowieka w wingsuicie w trakcie skoku gdzieś w Yosemitach. Jest cudne! W tamtych dniach często zadawałam sobie pytanie, po co to się stało w tak niefortunnym momencie, no po co? Przychodzą różne myśli, refleksje… jedna z nich jest bardzo dziwna – przychodzi do mnie myśl, że skoro uszkodziłam się podczas skoków z samolotu, które uważałam za bezpieczne, to znaczy, że myliłam się w ocenie ich bezpieczeństwa. I skoro coś, co wydawało mi się dotąd bezpieczne, wcale nie musi takim być i w gruncie rzeczy nie jest, to tak naprawdę nic nie jest bezpieczne. Wszystko, co robię, może mieć poważne konsekwencje. To jedynie mój umysł, poprzez powtarzanie pewnych czynności i oswajanie się ze strachem i dyskomfortem, przesuwa granice komfortu i w niebezpiecznych sytuacjach nie odczuwa aż tak wielkiego lęku. To odkrycie było dla mnie wtedy bardzo zaskakujące i w pewnym sensie przełomowe. Uświadomienie sobie faktu, że tak naprawdę nigdy nie jestem całkowicie bezpieczna, przyniosło spokój, akceptację i poczucie w pewnym sensie wyzwolenia od strachu. Wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślałam serio o tym, że chciałabym latać w wingsuicie.
Rok 2015 był rokiem całkowicie wspinaczkowym. Już na początku roku, w marcu, poleciałam ze znajomymi na Sycylię, żeby jak najszybciej zacząć wspinać się w skałach, zanim jeszcze rozpocznie się sezon skałkowy w Polsce. Miałam już dość panelu, chciałam prawdziwej skały! Później były Tatry, Dolomity, Bergel, skałki... Byłam tak stęskniona za wspinaniem i tak zachwycona odzyskaną wolnością w postaci sprawności, że nawet jakoś niespecjalnie myślałam wtedy o skokach. Cieszyłam się jednym z najlepszych sezonów wspinaczkowych w Dolomitach, jakie dotąd miałam. Na pierwszy rzut poszły klasyki Via Delle Guide na Piz Ciavazes i kompilacja dróg Arete Piaz i Via Maria na Sass Pordoi. A to był dopiero początek!
W lutym 2016 przeprowadzam się do Włoch. Wiosną zaczynam znów myśleć o skokach. Jeszcze nie o powrocie do skoków, a bardziej o tym, że nie mogę żyć ze strachem przed skokami (a dokładniej przed lądowaniem, przy którym się wcześniej uszkodziłam). Oczywiście, mogę zrezygnować ze skoków, ale musi to być moja osobista decyzja, nie kierowana strachem. Mogę czegoś nie robić, jeśli tak zadecyduję, ale nie mogę tego nie robić ze strachu. To była myśl, z powodu której w kwietniu (korzystając z okazji wizyty w Polsce na warsztatach jogi) znów byłam na lotnisku w Gliwicach, zapisana na wylot. Prawą kostkę, która była już dawno sprawna i zagojona, mimo wszystko owinęłam wielokrotnie bandażem elastycznym. Bardzo bałam się, żeby jej ponownie nie uszkodzić. Samolot wylądował, cały wylot zapakował się do Turbo Finista i polecieliśmy do góry. Skoczyłam, wylądowałam, nic się nie stało. Zapisałam się jeszcze na dwa kolejne wyloty. Było wspaniale. Wracałam do domu z ogromnym poczuciem ulgi. Już się nie bałam, to było za mną. Wiedziałam, że teraz mogę podjąć decyzję ja i tylko ja, nie do spółki z moim strachem.
W lipcu jestem znów w Dolomitach. Pewnego restowego ranka, wracając z porannej kąpieli w strumieniu pod Sass Pordoi, w niczym niezmąconej ciszy słyszę nagle charakterystyczny dźwięk otwierającego się spadochronu. Zaskoczona rozglądam się po niebie i w pewnym momencie widzę na tle ściany spadochron. Jestem zachwycona, zauroczona i nie potrzebuję już porannej kawy. Wiem, że chcę skakać w górach!
Jeszcze w tym samym tygodniu przemieszczam się nieco na południe od Dolomitów, w miejsce, które znam z wyjazdu wspinaczkowego w 2010 roku. Po kilku godzinach jazdy jestem nieopodal Arco, nad jeziorem Garda. Znajduję na szybko jakiś kemping, ponieważ jest cholernie parno i burzowo. Potrzebuję wziąć prysznic. Zatrzymuję się na maleńkim kempingu pośród winnic pod ścianami Zebrat. Gdy wychodzę z łazienki, na zewnątrz już leje. Siadam przy jednym ze stolików pod daszkiem. Siedzi tam grupka osób, rozmawiają o skokach (!). Zaczynamy rozmawiać. Kolejnego dnia przed świtem jadę z nimi do położonej wysoko w górach miejscowości, z której zaczyna się podejście na exit point na Monte Brento. Idziemy, rozmawiamy, przeczekujemy mały deszczyk pod okapami skał. Gdy dochodzimy na miejsce, moi nowo poznani znajomi zaczynają przygotowywać sprzęty do skoku. Gdy są już gotowi, podchodzą kolejno do krawędzi klifu i skaczą w czeluść jeden po drugim. Znikają mi z pola widzenia, bym po chwili mogła usłyszeć głośny szum przecinanego przez nich powietrza i zobaczyć niewielkie punkciki, przemieszczające się szybko do przodu na tle lasu poniżej. Wrażenia, jakie to zrobiło na mnie, nie zapomnę nigdy. Gdy nie ma już skoczków na górze, zaczynam ostrożnie schodzić – przytrzymując się liny - na niewielki kamyczek ciut niżej, z którego oni przed chwilą skoczyli. Na kamyczku leży niewielka, blaszana platforma. Staję na niej obiema stopami. Dookoła nie ma nic, jedynie otchłań wypełniona bezmiarem powietrza. Serce bije mi szybciej. Po kilku chwilach wychodzę po skałach z powrotem w bezpieczne miejsce, siadam i zaczynam przetwarzać to wszystko, czego przed chwilą byłam świadkiem. Jeszcze nie mam odwagi sama przed sobą tego przyznać. Zaczynam zejście do miejscowości, z której grupką ruszaliśmy do góry. Czuję, że to dopiero początek nowej przygody. Jedyne co wiem w tym momencie to to, że chcę skakać.
We wrześniu przychodzi do mnie przesyłka z Kanady. Zakupiłam używany tracksuit, w którym chcę skakać z samolotu jak najwięcej, żeby przygotować się do skoków BASE. Moje oszczędności topnieją w zastraszającym tempie i zaczynam się obawiać, że jak tak dalej pójdzie, to wkrótce będę żyła o ryżu i wodzie. Skaczę ile się da dopóki strefy spadochronowe w Polsce działają, czyli do jesieni. Z pomocą znajomych znajduję używany, pasujący na mnie spadochron i pokrowiec do skoków BASE. Przeprowadzam się na kilka miesięcy do Istrii (korzystając z tego, że po sezonie ceny kwater i apartamentów spadają tam trzykrotnie), by tam pod okiem znajomego skoczka uczyć się układać spadochron zarówno na wysokie, jak i na niskie skoki. I w ogóle uczyć się jak najwięcej. W końcu to w Istrii rozpoczną się pół roku później moje skoki BASE. A tymczasem w weekendy jeżdżę do Rijeki, do Aeroklubu Grobnik, do którego się zapisałam. Skaczemy tam z wysokości 1500 metrów z aeroklubowym towarzystwem z małej Cessny. Trenuję celność lądowań.
W pewnym momencie przyjeżdżam do Polski na moje kolejne warsztaty jogi. Korzystając z okazji pobytu w Polsce, organizujemy ze znajomymi skoki z balonu zimą. Po warsztatach planowałam wyjazd z grupą znajomych na strefę do Portugalii, żeby móc kontynuować skoki na strefie, która działa przez siedem dni w tygodniu. Niestety, kilku uczestników planowanego wyjazdu rozchorowuje się i wyjazd nie dochodzi do skutku. Mimo wszystko próbuję coś zorganizować, żeby jednak móc polecieć gdzieś na skoki. Tydzień później ląduję sama w Madrycie, skąd pociągiem jadę na południe, do Sevilli. Zatrzymuje się na tydzień w polskiej bazie spadochronowej Skydive Atmosfera, aby móc skakać dzień po dniu i latać jak najwięcej w moim tracksuicie w Skydive Spain. Hiszpania ma tę zaletę, że z racji położenia geograficznego skakać tam można z samolotu praktycznie przez cały rok. I na dodatek codziennie!
W Skydive Atmosfera – małym klubie prowadzonym w Hiszpanii przez parę z Polski, poznaję najlepszego polskiego instruktora spadochronowego, jakiego kiedykolwiek miałam okazję spotkać. Iwan, poza wieloletnim doświadczeniem spadochronowym, ma ogromną wiedzę, którą bardzo chętnie się dzieli i w świetny sposób przekazuje. Podczas tego krótkiego pobytu u Uli i Iwana dowiedziałam się o wiele więcej interesujących mnie rzeczy, związanych ze skokami, niż podczas całego mojego szkolenia AFF i czasu skoków do Licencji Skoczka Spadochronowego w Polsce. Za co jestem Iwanowi bardzo wdzięczna.
Skokami w Hiszpanii byłam zachwycona. Robiłam codziennie średnio 7-8 skoków, do tego układałam swój sprzęt. Był to intensywny czas. Na strefie Skydive Spain pracował (i wciąż pracuje) Robert – instruktor polskiego pochodzenia. Widząc, z jakim zapałem skaczę ile się da i ile radości sprawia mi latanie w tracksuicie, któregoś dnia Robert podszedł do mnie i powiedział: “Jak będziesz ładnie skakać, to jutro będę miał dla Ciebie niespodziankę”. “Jaką?” - zapytałam. “Jutro zobaczysz. Weź tylko ze sobą kanapkę, telefon i 20 euro na taksówkę, bo pewnie wylądujesz w Sewilli” (Sewilla położona jest jakieś 10 km od strefy) - odpowiedział. Heh, rozbawiło mnie to i zaintrygowało.
Kolejnego dnia rano, gdy pojawiłam się na strefie, Robert zawołał mnie, poszedł do strefowej kanciapy i przyniósł pomarańczową torbę, w której był... tracksuit, będący już protoplastą wingsuita!!! Prodigy od Phoenix Fly. Myślałam, że oszaleję z radości! “Przymierz” - powiedział, udając, że nie widzi mojego entuzjazmu. Kombinezon był trochę za duży, ale na tyle, że nie stanowiło to większego problemu. Dostałam od Roberta instrukcje odnośnie wyjścia z samolotu, sylwetki do lotu, tego, co mam zrobić w razie niestabilności w powietrzu, rundy i punktów odniesienia itd. Słuchałam uważnie. Na koniec Robert powiedział: “To udanego skoku. I postaraj się nie wylądować w Sewilli”. I poleciałam przejęta i rozentuzjazmowana. Po raz pierwszy w życiu w kombinezonie ze skrzydłami. W powietrzu było cudownie, leciałam o wiele dłużej niż w moim dwuczęściowym tracksuicie. Czułam się jak ptak szybujący ponad ziemią. Nie mogłam uwierzyć, że to działo się naprawdę. Leciałam. Po wylądowaniu Robert zapytała “I jak było?”. “Wspaniale!” - odpowiedziałam. “To zrób sobie jeszcze kilka skoków jak chcesz” - zaproponował. Oczywiście, że chciałam!
Comments